Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Relacje :

Entombed A.D., Voivod, Lord Dying, Barren Womb - Alibi, Wrocław (28.10.2016)

Entombed, Entombed A.D., Voivod, Barren Womb, Lord Dying, noise rock, thrash metal, death metal, sludge, Conan

W alternatywnej teraźniejszości tego koncertu mogłoby nie być. Voivod miało się przecież rozwiązać po nagraniu albumu wykorzystującego ścieżki zostawione przez zmarłego gitarzystę, natomiast Entombed A.D. to jeszcze jeden przykład zejścia się byłych członków kapeli, którzy nawet nie mają prawa do grania pod jej właściwym szyldem. Jeśli tak na to spojrzeć, to można nazwać to dowodem nieśmiertelności metalu i uznać za cud fakt, że kanadyjska grupa znalazła życie po Piggym, zaś szwedzka się rozdwoiła. Żeby ostatecznie uwierzyć, trzeba jeszcze jednak było zobaczyć.


Sytuacja Conan była odwrotna do wymienionych gwiazd: rozpad kapeli nie grozi, ale już około dwóch tygodni po ogłoszeniu przez polskich organizatorów koncertów z jej udziałem Brytyjczycy poinformowali, że musieli odrzucić ofertę wspólnej trasy. Można powiedzieć, że zyskali w ten sposób darmową reklamę, skoro jeszcze ponad cztery miesiące później na drukowanych w Empiku biletach znajdowało się logo zespołu - mimo że nowe supporty były już znane.


Norweskie Barren Womb poradziło sobie świetnie. Wprawdzie pod sceną kręcili się prawie wyłącznie fotografowie i nie zdołało nikogo mocno rozruszać, ale siła oklasków dowodziła, że zostało wysłuchane i docenione. Szczególną zaletą była dzika energia występu. Już sam materiał, w tym m.in. "Evil prevails" i "Nexus Diplomis", dawał kopa. W stylistycznej mieszance znanej z albumów grupy na koncercie zabrakło tylko elementów bluesa - Barren Womb skupiło się na kawałkach zakorzenionych w punk rocku, grindcorze i sludge'u, chociaż do żadnego z tych trzech gatunków nie da się ich zaklasyfikować. Druga sprawa to samo wykonanie - pełne życia i zaangażowania: utwory grane często bez przerw, nieraz wstający, czasami przejmujący wokal perkusista, również nieoszczędzający się ruchowo gitarzysta. Szkoda, że trwało to tylko niecałe pół godziny, ale tyle Norwegom wystarczyło, by pokazać moc prostego składu, jakim jest duet. W myślach trudno mi było nie porównywać tych dwóch szaleńców do Dÿse. Podobnie jak niemiecki tandem, ich też chętnie kiedyś jeszcze zobaczę.


Lord Dying zaczęło od ustawienia nagłośnienia. Przez kilka minut można było obserwować m.in. basistę z bakami w stylu Titusa z Acid Drinkers oraz zwrócić uwagę na kontrast między stojącymi obok siebie gitarzystami, z których będący równocześnie wokalistą, potężny Erik Olson był chyba dwa razy cięższy od drobnego Chrisa Evansa. Dźwięki, które muzycy wydawali na próbę, brzmiały bardziej standardowo, niż produkowane przez poprzedni support, i tak też było w trakcie występu. Zestaw prawie w całości wypełnił utrzymany w średnich tempach materiał z ostatniego albumu grupy zatytułowanego "Poisoned Altars". Już w początkowym "Darkness Remains" można było zwrócić uwagę, jak dobrze słychać gitarę basową. Następnie zaprezentowano nam "The Clearing at the End of The Path", "What Is Not... Is" jako jedyną starszą kompozycję, "A Wound Outside of Time", "Suckling at the Teat of a She-Beast" oraz "(All Hopes of a New Day)... Extinguished", które mocnym zakończeniem niestety nie było. Łącznie występ trwał około pół godziny, czyli muzycy nie wykorzystali pełnych 40 minut, które dawała im rozpiska. Czy odpowiednio spożytkowali ten czas, można się różnić w ocenach. Chociaż zagrali nieźle i przyjęci zostali podobnie dobrze, jak Barren Womb, to wypadli przy nich trochę blado. Może w zestawieniu z inną grupą byłoby lepiej.


Gdy światło ponownie przygasło, a z głośników rozległo się intro "Killing Technology", pod sceną zrobiło się wreszcie gęsto od widzów. Zaraz potem z dziesiątek gardeł zaczęła rytmicznie dobiegać, nie po raz ostatni tego wieczoru, nazwa zajmującego właśnie swoje miejsce zespołu - Voivod. Muzycy poprzybijali trochę piątek i przeszli do właściwej, granej na żywo części utworu. Przy dłuższej partii instrumentalnej wokalista Snake uniósł groźnie lub triumfalnie statyw od mikrofonu nad głowę, by po chwili oddać go obsłudze technicznej. Może i poruszał się jak skrzyżowanie pijanego, zniedołężniałego i zombie, trochę jak Ozzy Osbourne, ale ta gracja używającego życia rockmana stanowiła jego niewątpliwą zaletę jako frontmana, więc rozstawianie wokół niego przeszkód było niewskazane.


W przerwie wokalista zachęcił do rytmicznego skandowania "Hej!", które przeszło w "Tribal Convictions". Następnie usłyszeliśmy "The Unknown Knows" i "Overreaction", podczas którego gitarzysta Chewy, szalejący niewiele mniej niż Snake, zamienił się na chwilę stronami z basistą Rockym. Set kanadyjskich wyjadaczy zaczął się więc od dużej porcji utworów z lat 80. O tym, że grupa młoda nie jest, najjawniej świadczyła pokrywająca już niemal w całości fryzurę perkusisty Awaya siwizna. Dopiero jako piąta została wykonana nowość - "Fall" z wydanego na początku tego roku minialbumu "Post Society". Miłośnikom dawniejszego materiału raczej ten przeskok nie przeszkadzał - dobrze bawiący się starszy pan wśród widzów z pełną swobodą grał na powietrznej gitarze.


"The Lost Machine", jak się ostatecznie okazało, było jedynym podczas tego występu kawałkiem nie pochodzącym ani z lat 80., ani z 2016 r. Zaraz po nim, w trakcie "Korgüll the Exterminator", pod sceną rozkręcił się młyn. Drugą i ostatnią nowością był utwór tytułowy z "Post Society". Resztę setu stanowiło "Psychic Vacuum", pod koniec którego Snake podtykał widzom mikrofon, żeby do niego warczeli, oraz "Voivod" poprzedzone jego dłuższą przemową - wokalista podziękował wszystkim, w tym pozostałym zespołom, przedstawił muzyków, wspomniał, od ilu lat grają, i oznajmił: "Nothing can stop us!". Miłym akcentem była płachta z ksywą zmarłego Piggy'ego, stylizowaną na logo grupy - frontman trzymał ten dar od fana przez chwilę w górze, by wszyscy mogli go zobaczyć. Godzinny występ zakończył się przybijaniem piątek oraz skokiem Rocky'ego na ręce publiczności.


Intro otwierające występ głównej gwiazdy "Dead Dawn European Tour 2016" rozpoczęło się około dziesięciu minut po przewidzianej w rozpisce godzinie. Od tego momentu nazwa Entombed skandowana była przez publiczność parę razy. Końcówki A.D. nie dodawano, zresztą set składał się w zbliżonym stopniu z kompozycji z dwóch albumów wydanych pod nowym szyldem i ze znacznie bogatszego materiału nagranego jeszcze właśnie pod oryginalnym.


Petrov, podobnie jak Snake z Voivod, już w trakcie pierwszego utworu pozbył się statywu od mikrofonu. Dość wesoły wokalista wykazał się jako frontman: nie unikał kontaktu fizycznego z widzami i nie tkwił cały czas w jednym miejscu - w swoich wędrówkach docierał do obu końców sceny. Swobody można było mu pozazdrościć, ale z fanami pod ręką na pewno przychodzi ona łatwiej. Po m.in. "Waiting for Death", "Second to None", "Dead Dawn" i "Living Dead" zapalił sobie papierosa oraz poczęstował widza pod sceną, który z kolei dał się potem zaciągnąć gitarzyście Guilherme Mirandzie - tak zostało poprzedzone i wyglądało wykonanie "The Winner Has Lost".


Na set podstawowy składało się około tuzina tytułów. W jego ramach usłyszeliśmy jeszcze m.in. "The Underminer", "Revel in Flesh", "Wolverine Blues", "Hollowman", pod koniec którego z boku sceny Petrov uprawiał headbanging wspólnie z jednym z widzów, i "Left Hand Path" z rytmicznym klaskaniem publiczności. Po godzinie i paru minutach wokalista powiedział "We'll be back", a zachęcony do skandowania "Napierdalać!" tłumek dostał jeszcze trzy kawałki na bis. Na początku pierwszego - "Night of the Vampire" - palący kolejnego papierosa Petrov i wrocławscy melomani śpiewali na zmianę po jednym wersie. Po opisie takich scen podsumowanie występu nie powinno należeć do zaskakujących: zabawa dobra, młyn był - kwintet został odebrany równie dobrze jak Voivod.


Największą niespodzianką koncertu było dla mnie zdecydowanie warte obserwowania Barren Womb, ale więcej dla siebie mogli znaleźć miłośnicy metalu nieszukający nowości. Dla nich Voivod zaprezentował sporo thrashu z lat 80. Entombed A.D. również często sięgało do starego materiału, czym pokazało, że jest przedłużeniem dawnego Entombed - ale w to chyba akurat nikt na sali nie wątpił. Chodziło tylko o potwierdzenie, że pewni czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie po ćwierci i więcej wieku na scenie wciąż mają się dobrze. Rzeczywiście nie zanosi się na to, żeby ich kariery upadły.

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły