Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Relacje :

W.A.S.P. - Studio, Kraków (9.11.2009)

Krakowski koncert amerykańskiej legendy klasycznego metalu bez przesady zapowiadał się jako jedno z najciekawszych i najbardziej elektryzujących wydarzeń tej skądinąd bogatej w koncerty jesieni. Dość powiedzieć, że istniejący nieprzerwanie od 27 lat zespół-legenda w Polsce gościł dopiero drugi raz. I chociaż ostatni koncert W.A.S.P. jaki odbył się w Warszawie pięć lat temu, przy okazji trasy Neon God nie przywoływał najlepszych czy ściślej zachęcających wspomnień, by zobaczyć ich raz jeszcze, to sentyment i uwielbienie do klasycznych nagrań ekipy Blackiego Lawlessa wzięły górę. Niech dostaną jeszcze jedną szansę, po wyjątkowo bezbarwnym koncercie jaki dali kilka lat wcześniej.
Kolejny raz Amerykanie wyruszyli w trasę samemu, zabrakło zatem supportów, co jak sądzę nie było wbrew pozorom złym pomysłem, tym bardziej że W.A.S.P. to zespół wyjątkowy, tworzący wokół siebie szczególną aurę, której obecność innego zespołu czy nawet zespołów, więcej by zaszkodziła niż pomogła. To o czym teraz piszę i oceniam pozytywnie, oglądam jednak niejako z pewnej perspektywy czasu. Tamtego wieczoru nikt bowiem nie wiedział czy zobaczy jeden zespół czy więcej, dlatego kiedy około godziny 21 na sali zgasły światła wiele osób sprawiało wrażenie zaskoczonych, że to już właśnie teraz zaczyna się to, po co te kilkaset osób zjechało się do krakowskiego klubu Studio.

Zaczęło się bardzo klasycznie, by rzec tradycyjnie od nomen omen On Your Knees, W.A.S.P. bowiem od przeszło 20 lat rozpoczyna swoje występy na żywo właśnie tym utworem. Zaraz potem, bez chwili nawet przerwy L.O.V.E. Machine oraz I Don't Need No Doctor. Kapitalny początek! Wyłączywszy dwa utwory z ostatniej płyty (znakomite Babylon's Burning oraz Crazy) oraz Mercy z przedostatniego albumu Dominator, występ wypełniły wyłącznie utwory z pierwszych pięciu, klasycznych wydawnictw studyjnych. Cały zespół był tamtego wieczoru w znakomitej dyspozycji. I chociaż Blackie tradycyjnie nie rozpieszczał publiczności wylewnością, to z drugiej strony trudno mi sobie wyobrazić tanie i kurtuazyjne pogawędki z fanami jako przerywniki między kolejnymi utworami. Koncepcja tego show była jak się wydaje zupełnie inna. Mimo że dobór materiału pochodził z różnych płyt, to tworzył bardzo spójną i koherentną całość, kolejne utwory jakby wynikały z poprzednich. Czekało się w zasadzie tylko na kolejne akty tej sztuki, bez zbędnych przerw, które tylko zakłócałyby celebrację tamtego wieczoru. Blackie był całkowicie skoncentrowany na muzyce, jakby zupełnie nieobecny i nieświadomy obecności całej sali fanów przed sobą. Tylko chwilami głęboko spoglądał na publiczność po czym rozwścieczony mówił coś do siebie i wracał do swojego intymnego i mrocznego świata. Kulminacją, a zarazem esencją tego wyjątkowego koncertu były utwory ze znakomitego koncept albumu „The Crimson Idol” z 1992 roku: Arena of Pleasure, Chainsaw Charlie, The Great Misconceptions of Me oraz porywający The Idol. Jest to chyba najbardziej dojrzała, osobista i gorzka zarazem płyta w dorobku grupy Blackiego Lawlessa. Opowiada, nie wdając się w szczegóły, o samotności artysty w świecie muzycznym, jego niezrozumieniu i bolesnym odrzuceniu. Tamtego wieczoru W.A.S.P. w sugestywny sposób zdołał przenieść nastrój tej płyty na deski sceniczne. Chyba nie było nikogo, kto nie poddałby się charyzmie lidera W.A.S.P. i komu nie udzielił się jego wisielczy nieco oraz pełen wściekłości i goryczy nastrój. Enfant terrible muzyki lat 80. nie stracił niczego ze swojej mocy. Szczególne doświadczenie, mimo upływających lat i zmieniających się trendów wciąż była w tych utworach jakaś rozpalająca iskra. Nie zabrakło również najbardziej znanych i flagowych klasyków: Wild Child, Blind in Texas, Hellion, Inside the Electric Circus, The Heretic, The Real Me czy zagrany na bis I Wanna Be Somebody. Razem około 80 minut muzyki z najwyższej półki, okraszonej dobrym, czytelnym brzmieniem, co cieszy tym bardziej, ponieważ staje się to już tradycją podczas koncertów w klubie Studio. 

Warto wspomnieć również o oprawie wizualnej tego koncertu. Obyło się bowiem bez wyszukanych konstrukcji, efektów pirotechnicznych etc. Zamiast tego, zespół zdecydował się na pozornie banalne projekcje wideo na tle, których występował – w wypadku klasycznych utworów były to znane wszystkim teledyski, w wypadku tych najnowszych zręcznie i ciekawie skręcone filmy. Całość robiła naprawdę bardzo dobre wrażenie, świetnie uzupełniając samą muzykę i jej wykonawców na scenie. Była to również dobra okazja by na własne oczy zobaczyć jak ten zespół, również personalnie, zmieniał się na przestrzeni kolejnych lat. Świetny efekt osiągnięty niewielkim nakładem. Ludzie się zmieniają, starzeją, ale muzyka pozostała taka sama! Podsumowując - wszyscy, którzy tamtego listopadowego wieczoru zdecydowali się wybrać do krakowskiego klubu Studio, obejrzeli znakomity koncert, który przy okazji całkowicie wymazał moje nienajlepsze wspomnienia z ich poprzedniej wizyty w Polsce. Blackie Lawless pomimo przeszło 50 lat na karku i ponad 30 wycierania się na scenie, wciąż imponuje potężnym, rasowym i rozpoznawalnym głosem, a swoją charyzmą sceniczną mógłby obdzielić wielu świetnych frontmanów. Ten zespół wciąż gra w innej lidze niż pozostali. Wciąż jest wielki i absolutnie wyjątkowy.  W.A.S.P. Nation – World Domination!

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły